poniedziałek, 20 listopada 2017

Psychologia biznesu

"Zastanawiam się, co pozwala ludziom wykonującym monotonną pracę nie przeżyć wypalenia zawodowego. Zazwyczaj pewnie: żona, dzieci i brak pieniędzy. Ja przeżyłem je w dość ciekawej w końcu działalności, chociaż dopiero po ośmiu latach [do diaska! za chwilę okrągły jubileusz...] prowadzenia firmy. [Już uspokajam klientów: właśnie mi przechodzi.] Nie wiem jak inni sobie z tym radzą, ale mi pomaga świadomość, że właśnie niektórzy mają gorzej, że większość alternatyw jest całkiem do bani, nawet w porównaniu z psychicznym nieraz koszmarem prowadzenia własnej firmy.

Na wypadek, gdyby artykuł ten czytały osoby, które z przedmiotową tematyką nie miały dotąd styczności - czyli młodzież do lat 22 - przedstawię w skrócie listę objawów wypalenia zawodowego:

- Denerwuje cię dzwoniący telefon, więc go nie odbierasz, tylko jesz coś, palisz fajkę i potem oddzwaniasz.
- Wkurzają cię już nawet sympatyczni ludzie, jeśli tylko mają cokolwiek wspólnego z twoją pracą, a więc - w przypadku prowadzenia własnej firmy - denerwują cię wszyscy ludzie, których znasz.
- Budzisz się rano i myślisz: "ja pierdolę."
- Nie masz już ochoty pisać często na blogu o gołych babach.
- Przegrywasz w czołgi, jeśli w czasie gry pomyślisz o pracy.
- Opuszczają cię klienci i pracownicy.
- Umierasz w głodzie i zapomnieniu.

Dlatego nie można tej przypadłości ulegać na dłużej, niż na pół roku. Mój kolega powiedział mi ostatnio, że czuje się tak od roku i uwierzcie mi: nie jest z nim dobrze. Gra w gry RPG, ogląda Star Trek i He-man'a, żywi się zupkami ze sklepu i mieszka w Lublinie. Jest już więc na ostatniej prostej... Ale dla Was nie jest jeszcze za późno! Jeśli chcecie poznać swoją indywidualną drogę wyjścia z kryzysu, zaproście mnie na szkolenie. Wystarczy napisać lub zadzwonić, a ja oddzwonię w ciągu dwóch godzin. Zapraszam do współpracy."

Dziękujemy za tę wypowiedź naszemu ekspertowi:


Który przesłał nam też niezłe zdjęcie z Opla, na wypadek, gdybyśmy nie chcieli dawać na okładkę magazynu "Parapsychopatologia biznesu" zdjęcia jego facjaty, która wygląda całkiem normalnie.


Jednak jego portret spodobał nam się, jako miła odmiana od goszczących na naszych łamach na co dzień wizerunków szurniętych psycholożek. Fotkę z auta przesyłamy kolegom z "Moto-Świata", którzy składają akurat wydanie specjalne o zabytkach niemieckiej motoryzacji.

sobota, 18 listopada 2017

Osobliwe połączenia kulinarne

W temacie potraw konkurencja w sieci jest duża. Kiedyś próbowałem ugotować zupę, ale się nie udało. Wyciągnąłem wnioski... Otwartych drzwi też już wyważać nie ma sensu, dlatego chciałbym zaproponować dzisiaj coś innego: osobisty zestaw egzotycznych syntez kulinarnych. I będę się streszczał, bo muszę zrobić zapiekankę z wódą (przepis podam za moment) dla znajomych, którzy za chwilę przyjdą do mnie grać w grę RPG (nie grałem chyba z 17 lat, ale to nie jest trudne, trzeba tylko rzucić kością i użyć wyobraźni, a do ekwipunku na początki wpisać paczkę lembasów i linę z hakiem).

Twaróg z miodem - Twaróg jest spoko. Miód jest spoko. Wynik połączenia jest więc oczywisty. Zdrowe, słodkie i ponętne. Najlepsze rano. Tylko pamiętajcie: żadnego białego pieczywa, tylko ciemny chlebek. Pełna segregacja rasowa w kuchni.

Faja z mentosem - W skrócie: fajos. Niektórzy ludzie jedzą lub żują miętowe rzeczy po paleniu papierosa, niektórzy przed, a można też w trakcie. Nikotyna + mięta = orzeźwienie z siłą górskiego wodospadu.

Żurek z kawałkami chleba w środku - Ok, białe pieczywo dopuszczalne jest do zupy. Każda zupa bez pieczywa jest bez sensu (rosół to nie jest zupa, z rosołu dopiero można zrobić jakąś zupę, np. pomidorową). Szczytowym osiągnięciem w ewolucji zup jest żurek z wrzuconymi kawałkami chleba do środka. Ale to musi być taki dobry żurek, jaki gotują już tylko stare kobiety na Podkarpaciu. Ma on zupełnie inny smak, niż wszystkie żurki dostępne w innym miejscach. Właściwie jest to bardziej barszcz biały, chociaż nie wiem na czym polega różnica, chyba inny zakwas. Robiła taki moja babcia kiedyś, potem jeszcze jadłem taki w wykonaniu mamy mojej byłej dziewczyny, był epicki. Niestety tato dziewczyny bardzo mnie nie lubił i w sumie miał rację. Prawie na pewno już nigdy nie zjem takiego żurku.

Jogurt z drożdżówką lub serek homogenizowany z pączkiem - Omniomniom...

Makowiec, piernik itd. z masłem - Masło pasuje prawie do każdego ciasta.

Śmietana z czymkolwiek - Śmietana pasuje do wszystkiego, serio. Jeśli ktoś się nie zgadza z tym, to niech wskaże jakąś potrawę, która polana śmietaną nie będzie smakować jeszcze lepiej. Pewnie baliście się spróbować, zrobiłem to za Was, możecie podążyć wytyczoną przeze mnie ścieżką.

A teraz połączenia alkoholowe, na weekend:

Zapiekanka z wódą - Zapiekanka z ziemniaków, kiełbasy, papryki, cebuli, czosnku, masła. Musi być jedzona wieczorem ze znajomymi, inaczej się nie sprawdza, bo bez sensu piec całe naczynie żaroodporne tylko dla siebie.

Wóda z sokiem - Studentki nazywają to "drinkiem". Rozsądne rozwiązanie dla osób, którym czysty sok nie przechodzi przez gardło. Jeśli wódka jest zimna, to dla zachowania harmonii w Kosmosie studentki powinny być gorące.

The Ultimate Fit Diet:

Lodówka z Nicością - Najlepsza dieta, którą odkryłem dawno temu: pusta lodówka. Nie działa, gdy mieszkamy z kobietą. Dzieci prawdopodobnie też potrafią wszystko zepsuć. Nie dziwię się mężczyznom z rodzinami, że rosną im brzuszki. Idealna nicość za życia staje się dla nich nieosiągalna.

Nie mam na dzisiaj dobrego zdjęcia:


środa, 15 listopada 2017

Czy androidy marzą o tanim chińczyku?

"Blade Runner 2049" podobał mi się tylko o tyle mniej od pierwszej części, o ile rzeczy, dziejące się w życiu później podobają się zawsze mniej od rzeczy, dziejących się wcześniej. Dobrze jednak, że się dzieją i chciałbym nawet obejrzeć jeszcze trzecią część, ale Harrison Ford pewnie nie przeżyje kolejnych 35 lat, bo wszystko wskazuje na to, że czas - a właściwie ruch, dla którego zrozumienia stworzyliśmy pomocniczo pojęcie czasu - ma strukturę liniową i nie da się go ani cofać, ani nawet zatrzymywać. Nie można nic cofnąć, nie można niczego zatrzymać, można tylko sprawić, by trwało jeszcze chwilę. Przywiązujemy się więc do rzeczy, które wydają nam się stałe, a w skali Wszechświata trwają ułamek sekundy. Chcemy te momenty - siebie - powielać, reprodukować, ale jedyną niezmienną rzeczą jest ruch, zmiana.

Wracając do zadanego tematu: jedyną rzeczą, której brakowało mi w drugiej części, jest ten zawiesisty klimat ciężkiego miasta przyszłości. Niby było, ale jakby nie zdążyłem go poczuć. Może zabrakło kilku sekund w którymś ujęciu, może kamera mogłaby na dłużej zawiesić się nad pudełkiem z chińszczyzną, może jakiś zoom na ten imbir, gdy do głównego bohatera zagadywała androidka-prostytutka (ale tutaj trzeba przyznać, że dobór aktorki był dobry, tak właśnie ona powinna wyglądać). Więcej chińczyka! Chyba jutro pójdę zjeść, już chyba ze trzy tygodnie nie byłem, a dzisiaj jadłem na obiad parówki. Parówkami pewnie karmią biedne dzieci z sierocińców, pracujące przy odzyskiwaniu cennych metali ze starych komputerów. Jak wyrobią normę, to dostają "Berlinki", a jak nie, to te duże paczki z Biedry (kiedyś takie były [a może to było w Tesco?], teraz nie wiem, bo bojkotuję Biedronkę, odkąd zauważyłem parę lat temu, że mam do niej 500 metrów, a do Żabki 3 metry. W czasie, który musiałbym poświęcić na dojście do Biedronki, mogłyby umrzeć galaktyki).

Muzyka była niezła, odpowiednio proporcjonalnie gorsza od Vangelisa:



Poza tym uważam, że cała postapokaliptyczna fantastyka i wszelkie dystopie są tylko alibi dla ludzi, którzy w zmieniającej się formie życia społecznego nie potrafią realizować jego podstawowych funkcji. Co wcale nie ujmuje jej rangi.

środa, 1 listopada 2017

Blade Runner 1984 - futurystyczne retrospekcje

Wyobrażacie sobie, że Janusz Korwin-Mikke i Harrison Ford mogą kiedyś umrzeć? Zostaniemy wtedy całkiem sami w Kosmosie.

Nie udało mi się pójść do kina na nowego Blade Runnera, ale może jeszcze zdążę - w końcu akcja dzieje się w przyszłości. Moi elektro-szpiedzy [2:49, hehe] w Hollywood donoszą, że trzecia część zostanie zatytułowana "Blade Runner 1984" i opowiadać będzie o trudnych początkach prac nad replikantami, składającymi się pierwotnie z gumowej lali i komputera Atari, zasilanego akumulatorem z FSC Żuk. Pojawi się tam już postać Ricka Deckarda, młodego chłopca, zakochanego w suszarce. Ale nie uprzedzajmy faktów...

Dzisiejszy wpis sponsoruje muzycznie The M Machine:



Nigdy nie wiem w takiej muzyce, czy to kobiety śpiewają o robotach, czy roboty o kobietach. Dobra, to jeszcze jeden kawałek:


Minister ds. Elektro znalazł to na facebooku. To było z West Coast, ale na Podkarpaciu też grajo, np. w Tarnobrzegu:


"Pierdol wszystko i jedź do Lublina!", mówią. Właśnie zamierzam to zrobić w ten weekend [słyszysz, Pietras? to nie przelewki], w Lublinie jest Falkon, a ja nigdy jeszcze nie byłem na konwencie fantastyki, mimo tego, że lubię literaturę s-f, przebieranki i gołe baby:


A w sylwestra nie gram w grę tylko dlatego, że muszę wtedy zawsze pracować. Swoją drogą, na tym zdjęciu, to jest sztuka, tak złapać kobietę za cyca, żeby cały świat (w tym: ona) myślał, że trzymamy ją, żeby nie upadła. Lata ćwiczeń... Z przebieranek to ja nawet żyję od jakiegoś czasu. Wcześniej utrzymywałem się z jeżdżenia autem, jeszcze wcześniej z rąbania drzewa, a najwcześniej: ze sprzedaży chomików. Trudno powiedzieć, co było najbardziej dochodowe, a co: najmniej prestiżowe.

Jeszcze jeden kawałek od lokalnych ziomków, przydałoby mu się trochę promocji:


Bo jest klasowej światy. David Hasselhoff mógłby przy nim prowadzić gadające auta i uśmiechać się do kobiet z kręconymi włosami.

Wpisy nie mogą być zbyt długie, do usłyszenia.

P.S. Jakiś czas temu oglądałem w kinie "Valerian i miasto tysiąca planet". Film jest przyjemny wizualnie, ale to film dla bardzo młodego widza, w zasadzie to kino dziecięco-młodzieżowe i w tej kategorii można go oceniać. Jakbym miał kilka-kilkanaście lat, to byłbym zachwycony, a tak: może być. Porównania do "Piątego elementu" są niepotrzebne.


Wpis mobilny

Uwaga, uwaga! To pierwszy w historii Świata wpis na moim blogu, pisany na telefonie, w busie z Krakowa do Nowej Dęby! Nie mogę powiedzieć Państwu, co tu robię, takie egzystencjalne pytania i odpowiedzi w ogóle zostawmy filizofom. Faktem jest, że zasuwam właśnie A4 bez trzymanki...

Oprócz mnie, w całym autobusie jest jeszcze dwóch pasażerów, a właściwie: są dwie pasażerki. Starsza kobieta z przodu i piękna dziewczyna na fotelu obok, pod drugą szybą. Specjalnie usiadłem na jednej linii z nią, żeby nie umieć do niej zagadać. Gdybym usiadł np. całkiem z przodu, to kontakt byłby w ogóle wykluczony. Teraz siedzę prawie tuż przy niej i mogę dzięki temu myśleć, jak fajnie byłoby ją poznać - i tak jakoś mija ta podróż, inaczej trochę by się dłużyła.

Ta kobieta jest prawie śnieżnobiała, ma jasną cerę i naturalnie bardzo jasne blond włosy [w znaczeniu: "naturalnie jasne", a nie: "naturalnie, że jasne" - chociaż może to było oczywiste]. Gdy moi przodkowie najeżdżali kiedyś Europę, musieli bardzo cenić taką urodę, ale chyba też bywali niekonsekwentni, bo jakoś nie jestem szatynem.

Co poza tym... Wczoraj objechaliśmy cmentarze, depcząc kości naszych wrogów (żarcik). Były znicze i historie rodzinne. Dowiedziałem się przy okazji, że mój pradziadek w czasie wojny przez dwa i pół roku ukrywał rodzinę Żydów. Udało się ich ocalić. Mam nadzieję, że w razie jakiejś wojny Żydzi kiedyś ukryją mnie, chyba mogę na to liczyć. Drugi pradziadek skitrał inną żydowską rodzinę na kilka dni, ale w tej wiosce nie byli bezpieczni i AK ewakuowało ich dalej. Ten sam człowiek ukrywał przez całą wojnę dzwony z kościoła w Zaleszanach, pod którym wczoraj byliśmy, zapalić znicze na cmentarzu nieopodal. Dzięki niemu Niemcy nie skorzystali tutaj z promocji na nowe czołgi, jaką mieli w Polsce w latach 1939-1945. Pradziadek zginął niestety, w drodze do obozu pracy, zamordowany razem z całą grupą mężczyzn ze swojej wioski (dwóch próbowało uciec, Niemcy zastosowali odpowiedzialność zbiorową). Jechałem dzisiaj przez te lasy, w których ich zabito i muszę powiedzieć, że nie lubię tej części puszczy, która zamyka się w trójkącie Mielec-Sędziszów-Kolbuszowa. Są dobre lasy i złe lasy.

Dwukrotnie skasowało mi parę akapitów tekstu, przy nieudanej próbie wrzucenia zdjęcia. A chciałem napisać coś zabawnego o tej dziewczynie - trudno, może się nie obrazi.


O, udało się. To wnętrze busa, nie: solarko-opalarki (mam kebabowy odcień skóry naturalnie, oprócz tego gęste włosy, zdrowe zęby i paznokcie. Gdzie się sprzedaje takie konie?)

Ok, no więc ona wcale nie jest taka ładna. Przy pierwszym podejściu do fotograficznej dokumentacji sufitu busa jebnąłem fotę z lampą (XD) i zobaczyłem. Przy okazji obudziła się, plan B więc odpada (jakby zaspała, to wylądowałaby w Nowej Dębie, na końcu trasy - bowiem wszystkie drogi prowadzą do metropolii).

...

Jednak jest piękna.

Przy okazji, jeden z moich wujków założył rodzinę w wieku 32 lat i ma siedmioro dzieci. Może to wszystko jest rodzinne? Ale i tak nikt nie dogoni pradziadka koleżanki, który z każdą kolejną żoną miał piątkę, łącznie 15. Kto wtedy był na sklepie? Była żona? Początki musiały być ciężkie... Ale po kilkunastu latach już łatwiej było prowadzić firmę, z kilkunastoma tanimi pracownikami.

Robię wszystko: nie zagaduję, udaję, że na nią nie patrzę, "siedzę w telefonie", a ona nadal nic... Przy okazji, posłuchajcie tego:



Jeśli piosenka może być seksowna, to ta właśnie jest. Ale nie może.

Don't worry I'm not looking at you
Gorgeous and dressed in blue
Don't worry I'm not looking at you
Gorgeous and dressed in blue
I know it drives you crazy
When I pretend you don't exist
When I'd like to lean in close
And run my hands against your lips
Though we haven't even spoken
Still I sense there's a rapport
So whisper me your number
I'll call you up at home

...

Wysiadła w Mielcu.

P.S. Miała szaro-ciemno-blondowe (tak właśnie) włosy, przefarbowane na coś między świerzopem, dzięcieliną i srebrnym, jeśli chcecie znać prawdę. (A nie, to gryka była "jak śnieg biała"...).
P.S.2. Nieźle mi poszło to pisanie telefonem, od strony czysto technicznej przynajmniej. Ale pod koniec trasy już prawie wymiotowałem. Mam nadzieję, że tylko ja reaguję tak na moje pisarstwo, chociaż obawiam się, że mogę nie być w tym odosobniony.

niedziela, 22 października 2017

Recenzje i dygresje

Zauważyliście Państwo [forma pośrednia między "zauważyliście" i "zauważyli Państwo" - nie mogę się zdecydować, kogo sobie wyobrazić jako czytelników tego bloga], że Ukrainki i Rosjanki mówią niższym głosem, niż Polki? To jest chyba wpisane w ich języki, których zresztą nie odróżniam od siebie [a w ogóle to przepraszam, że zaczynam wpis od zupełnej dygresji]. Jak mówią "takoje", albo nawet "da" - jeśli któreś z tych słów jest tylko po rosyjsku, albo tylko po ukraińsku, to przepraszam, ale jestem przekonany, że rzecz, o której piszę, odnosi się do obu tych językowych kultur - to mówią to tak nisko, jakby mówił to jakiś pijany, wschodnio-słowiański gbur. Będąc w Warszawie, słucham tych języków (głównie ukraińskiego) codziennie i nie lubię ich, mimo tego, że brzmią bardziej śpiewnie od naszego. Słysząc te kobiety, przez tę ich niską wymowę, widzę zawsze stojącego za nimi niewidocznego, istniejącego w sferze duchowej, odwiecznego ruskiego mężczyznę, którego muszę zabić. Nie kieruję się uprzedzeniami w życiu, ale w sferze mistycznej - owszem. Ta sfera przenika się z życiem tylko od czasu do czasu, ale gdy ten czas przychodzi, mity stają się rzeczywistością. Do ludów, zamieszkujących wschodnie rubieże czuję głęboko spokojną, pozbawioną emocji, szczerą, ostrożną, pewną, zwierzęcą nienawiść. Nie ma to żadnego znaczenia w życiu, chętnie zatrudniłbym stu Ukraińców, gdybym umiał znaleźć im zajęcie, mógłbym też ożenić się z Ukrainką albo z Rosjanką, gdybym miał urodzić się jeszcze raz - ale tak samo łatwo mordowałbym ich, gdyby doszło do przecięcia się sfer.

Tymczasem próbuję zmusić się do bardziej efektywnej pracy, ale zbyt często ulegam pokusie zmarnowania czasu przy czymś mało przydatnym. Na przykład: oglądam seriale... Właśnie kończę "Marco Polo", którego producentem jest ten przemiły pan:


Znany z tego, że sponsorował lub zgwałcił połowę amerykańskiej lewicy i showbusinessu. Ktoś może mógłby to doprecyzować, ale mi się to już myli... Nic dziwnego, że w serialu pojawia się mnóstwo nagich kobiet, traktowanych zresztą zwykle dość przedmiotowo - co oczywiście mieści się w historycznej konwencji tej opowieści, bo wszak mowa o życiu w XIII-wiecznej Mongolii i Chinach. Większość pozostałych, ukazanych w serialu zjawisk już od tej konwencji odbiega: są bajeczni karatekowcy, pokonujący całe oddziały wojska kopem z półobrotu i klasyczną podcinką [tył+low kick z Mortala], są płonące konie, wysadzające w powietrze obozowiska, są wojownicy, którzy, przed cięciem mieczem wykonują dwa obroty wokół własnej osi, zamiast po prostu zrobić krok do przodu i pchnąć. Są też dziwne zbiegi okoliczności, dzięki którym trzech bohaterów, będących kilka godzin wcześniej w trzech odległych od siebie miejscach w Azji spotyka się przez przypadek w środku jakiegoś mongolskiego lasu i jest to spotkanie akurat kluczowe dla rozwoju akcji.

Kolejnymi plusami są natomiast: przepiękne kostiumy! Wykrzyknik naprawdę zasłużony, stroje są bowiem tak bajkowe, że mogłyby przyćmić urok mojego jedwabnego żupana. Ponadto: klimatyczna scenografia, niektóre plenery, wstawki muzyczne z mongolskimi muzykami, grającymi na tradycyjnych instrumentach i wykonującymi śpiew gardłowy. Fajnie wyglądają jurty, zbroje wojowników. Czy są historycznie trafne? Nie wiem i mam to gdzieś. Ogólnie: jest dalekowschodni klimat.

Co mnie w tym serialu denerwuje: fabuła chwilami nie porywa, jest dużo taniego efekciarstwa, dialogi bywają śmieszne, większość postaci chrześcijan to aroganccy buce lub fanatyczni i pijani pedofile.

W serialu najbardziej polubiłem Li Jinbao aka "Stuokiego", czyli mistrza wschodnich sztuk walki, służącego na dworze chana. Grający go Tom Wu osadzany jest chyba zawsze w tej samej roli, wcześniej widziałem go raz w życiu, w słabym filmie "Król Artur: Legenda Miecza" i zgadnijcie, kogo grał: matkę króla Artura? Listonosza? Królewskiego kowala, a może konia? Nie, grał mistrza wschodnich sztuk walki. I bardzo dobrze, bo świetnie mu to wychodzi, a sceny jego walk i ćwiczeń to piękne sceny taneczne.


Zostałem jego fanem. Poza tym, jak każdy mistrz kung-fu itd. mówi często jakieś tajemnicze i mądre rzeczy, czym podnosi ogólno-serialową jakość dialogów i monologów. Mongolo-monologów. Nie jest parodią samego siebie, jest właśnie tym, kim jest. Mistrzem.

Serial "Marco Polo". Ocena: 5,9/10.

Przy okazji wspomniałem o filmie "Król Artur: Legenda Miecza". Niezła była pierwsza scena z atakiem gigantycznych słoni na Camelot, głównie dzięki monumentalnym rozmiarom tych bestii:



Niby podobne były we Władcy Pierścieni, ale tutaj są ze trzy razy większe i bardzo złe. Potem dobry był jeszcze Tom Wu, który niestety jednak miał rolę epizodyczną i nawet nie zdążył nikomu dobrze przypierdolić. Film słaby. Ocena: 3/10.

Obejrzałem także cały serial "Narcos", który był zacny i daję mu solidne 8,5/10 (1,5 punktu trzeba odjąć, żeby nie wyjść na kogoś, kto się czymś zachwyca, bo natura ekstatyczna nie jest w modzie, czasy są raczej surowe i ironiczne, wypada być zawsze trochę zgorzkniałym i krytycznym). Było to jednak ponad tydzień temu, więc nie mam już emocjonalnego stosunku do tego dzieła i nie mam motywacji, by się na jego temat wypowiadać.

Wpisy nie mogą być zbyt długie, a ja muszę wracać do pracy lub do udawania, że pracuję, więc zakończę kilkoma wschodnimi mądrościami:

Ślimak nie dogoni chrząszcza, ale chrząszcz nie dogoni kota, ale kot nie dogoni jelenia, ale jeleń nie dogoni żurawia, który z kolei dogoni krowę - ale to nie ma znaczenia.

Rzeczy nie są takie, jakimi wydają się być. Nie są też inne.

...

P.S. Wracam do czytania książek. Na razie: dwie strony "Dzienników" Máraia dziennie. To więcej, niż trzy seriale.

wtorek, 19 września 2017

Przywódcy wojsk napoleońskich patrzą

To nie jest przynęta, mająca ściągnąć tu miłośników pana Napoleona. Oni naprawdę na mnie patrzą...


Patrzą na mnie dzień i noc.

To będzie bardzo osobisty wpis, nietypowo! Mam bowiem pewien problem od kilku lat, dość wstydliwy, ale nie mogę już dłużej o nim milczeć... Otóż wydaje mi się - proszę mi wybaczyć, ale naprawdę wydaje mi się - że cały czas patrzą na mnie przywódcy wojsk napoleońskich. Nie tych prawdziwych, tylko takich dzisiejszych, zrekonstruowanych (ale też mają konie, armaty, itd.). Patrzą i oceniają. Poddają pod sąd wszystkie moje słowa i czyny. Widzą, jak rano palę papierosa, potem słyszą, jakiej muzyki słucham w aucie i kiedy przeklinam, znają moje myśli i czytają wszystko to, czego nawet jeszcze nie napisałem. Raz w tygodniu zbierają się na naradę i na wielkim stole, pokrytym mapami, rozstawiają naprzeciw swojej uporządkowanej armii pionki moich pomyłek, faux pas i niestosowności. Wynik symulacji jest zawsze ten sam... Kręcąc głowami, komentują go paroma słowami: "- Znowu się nie spisał. - To człowiek niskiej rangi. - Jednak nic z niego nie będzie. - Nigdy się dobrze nie zapowiadał."

To bardzo specyficzna i w sumie zabawna - chociaż nie dla mnie - paranoja, która towarzyszy mojemu ogólnemu przewrażliwieniu na opinie innych ludzi. Samo to przewrażliwienie to długa historia, którą w dużej mierze już rozszyfrowałem (planuję zaoszczędzić dzięki temu na kilku wizytach u specjalisty i zamiast kupować pakiet dziesięciu spotkań, kupić pięć i już na pierwszym powiedzieć: "Panie, te formalności to możemy sobie odpuścić, ja wiem co mi jest, mów pan teraz, co dalej z tym robić.") i nie musimy o tym rozmawiać [chyba, że za chwilę].

Dlaczego jednak padło na przywódców wojsk napoleońskich? Dlaczego nie templariusze? Dlaczego nie hoplici, Juliusz Cezar, husaria?!


Kurwa, też trochę patrzą.

Chyba dlatego, że ludzie z napoleońskich środowisk rekonstrukcyjnych są często dość rygorystyczni estetycznie. Nie wiem jak to inaczej określić. Po prostu nie wypada podchodzić do nich z petem na ustach i mówić: "Cześć stary, widzę, że opór ludzi od was przyjechało, będziem jebać ruskich, hehehe!" No dobra, tak nie wypada podchodzić chyba do nikogo, z wyjątkiem tych paru osób, z którymi raz na jakiś czas pije się wódkę i rozmawia o kobietach... W każdym razie: w mojej głowie powstało nierozłączne skojarzenie jakiegoś recenzującego mój ponury żywot, estetyczno-moralnego rygoryzmu ze świtą pana Napoleona. 


Ten dopiero patrzy...

A teraz kącik małego psychologa, już tylko dla chętnych. Zobaczmy, co nauka mówi o moim przypadku. Za Wikipedią:

"Można wyróżnić dwa typy narcyzów. Oba posiadają mimowolną tendencję do koncentrowania się na własnym wizerunku, na tym, jak są spostrzegane przez innych. Pierwszy z nich to osoba niepewna. Spojrzenia innych po prostu ją paraliżują, czuje się ciągle obserwowana co staje się dla niej niekomfortowe. Każda krytyka jest dla niej klęską. Drugą grupę osób narcystycznych stanowią ludzie, którzy są pewni siebie i nie przejmują się zupełnie opiniami innych. Prezentują się jako wyraźnie wyższościowi, mają skłonność do mimowolnego poniżania innych ludzi i dawania innym do zrozumienia, że są gorsi.

Obie te grupy są dysfunkcyjnie zainteresowane własną autoprezentacją, jednak pierwsi stale boją się, że coś się im nie uda, dlatego zwykle milcząco obserwują innych i porównują się nieustannie. Są przerażeni, że ktoś zobaczy coś nieodpowiedniego (co nie pasuje do kreowanego przez nich obrazu). Drudzy tak silnie wierzą w wizerunek, który kreują, że nie zauważają w ogóle opinii innych lub się z nimi nie liczą."

A wcześniej (cytuję, bo bardzo jest to wszystko ciekawe, przynajmniej dla mnie):

"Narcyzm ma kilka specyficznych dla siebie elementów. Chociaż możemy go niekiedy utożsamiać z egoizmem, to jednak to drugie pojęcie nie wyczerpuje znaczenia narcyzmu. Osoby narcystyczne są skoncentrowane na sobie, ale niekiedy jest to powodem ich znacznego cierpienia, gdyż po prostu nie są zdolne do "wyjścia poza siebie", "zapomnienia o sobie", pełniejszego skoncentrowania się na drugim człowieku. Osoby te cierpią też znacznie z powodu swojego stanu i niemożności jego zmiany. Jest to związane z tym, że własna osoba staje się obiektem, na który jest skierowane nie tylko libido (czyli zainteresowanie, ciekawość, miłość, pragnienie nieustannego kontaktu z własną osobą) ale także destrudo - agresja, sadyzm itp. Stąd silne wahania samopoczucia - od miłości i samouwielbienia, do samoponiżenia, myśli samobójczych, depresji narcystycznej, poczucia niższości itp.

Osoby silnie narcystyczne mogą niekiedy przeżywać stany, w których czują się jakby były za murem lub szybą oddzielającą ich od innych ludzi, bądź mieć wrażenie, że inni są jak postacie z wyświetlanego filmu. Nie są to jednak przeżycia psychotyczne, lecz metaforyczny opis wrażeń, jakich doświadczają w kontakcie z innymi ludźmi. Te wrażenia dobrze ukazują, że gdy libido nie jest skierowane do obiektów zewnętrznych, to te obiekty tracą dla podmiotu wrażenie realności, np. pacjentowi wydaje się, że wszystko jest grą komputerową lub filmem. Tym samym ludzie i relacje z nimi tracą dla narcyza na znaczeniu, dlatego zachowania osób narcystycznych możemy określać jako egoistyczne, nie biorące pod uwagę innych ludzi i często idące w parze z niezrozumieniem innych, brakiem empatii.

Należy dodać, że narcyzm często współwystępuje z niedookreślonym i rozmazanym poczuciem tożsamości."

I ja miałbym teraz jeszcze płacić za 10 spotkań?